Dawno dawno temu, w odległej galaktyce żyła sobie Julia. Może raczej nie „żyła”, tylko była. Chodziła, a może raczej pędziła. Jadła, choć może raczej połykała. Robiła co trzeba. Jak każdy porządnie zaprogramowany robot z procesorem zamiast mózgu. Nie umiała patrzeć w lustro, nie czuła nic oprócz ciągłego napięcia i bólu brzucha. Widziała tylko punkciki przed sobą, które łączyła jeden po drugim, bez rozglądania się na boki. I zawsze dziesięć na dziesięć. Uśmiech, od którego bolała szczęka, dress code pasujący do robota, codzienne stanie na rzęsach i mission impossible – zadowolić, uratować, zapracować. Może jeszcze trochę i się uda.
Przynajmniej Julia była bardzo, baaardzo zajęta, a to odpowiada każdemu robotowi, który boi się odkryć, że wcale nie jest robotem. W samochodzie do i z pracy słuchała głośnej muzyki, żeby zagłuszyć. Do tego nuciła w głowie. Cały czas. Nigdy nie robiła przerw. Żeby przypadkiem nie poczuć. Najwyższe obroty. Bez pauzy. Wszystko szczelnie zamknięte i nie otwierać.
Tylko czasem, czasem nawet często chciała wjechać w betonowy słup na autostradzie, albo walić głową w ścianę tak długo, aż zostanie papka. Albo wrzeszczeć i wyć. Najlepiej wszystko naraz. Choć nikt nie umiał powiedzieć dlaczego, przy każdym większym stresie krwawiła z dróg rodnych. Oczywiście nie zastanawiała się skąd to się bierze. Roboty tak nie robią.
Pewnego dnia jeden z punkcików w jej „to do” liście czekał na odhaczenie. „Mama– psycholog”. Tak sobie to zapisała. Skojarzyła fakty. Zadzwoniła do nowo otwartego gabinetu i umówiła się na spotkanie. Dwa dni później, wchodząc po schodach do gabinetu, czując zapach gumowej wykładziny i gulę w gardle nie mogła wiedzieć, że właśnie zaczyna się jej powrót z odległej galaktyki do domu.
Przyszła skonsultować mamę. Logiczne. Z Julią jest wszystko tip top. Właśnie uratowała firmę od upadku, podpisała nowe, zagraniczne kontrakty i ma dom, męża, dziecko… wszyściutko w porządeczku. Widać człowiek siedzący w gabinecie naprzeciw niej miał trochę inne zdanie na ten temat. A może nie miał jeszcze żadnego. Zadał po prostu kilka pytań. Poluzował śrubki w obudowie.
Julia wróciła pod swój adres i nie mogła znaleźć sobie miejsca na trasie dom-dziecko-komputer-kuchnia-sprzątanie-dziecko-łóżko. Umówiła się raz jeszcze, po to, żeby ten okrutny człowiek, który poluzował śrubki naprawił je tak jak były. Bo coś ewidentnie rozregulował. I bolało.
Przyszła. Potem znowu i znowu. I chciała roznieść gabinet, korytarz, dom i samą siebie. Tak bardzo była wkurwiona. Na to, że nie wie co się dzieje. Że ktoś rozjebał jej system, wywalił wszystkie budowle z Lego, a ona ma ochotę gryźć, kopać, mordować, a potem strzelić sobie w łeb.
W tej sielance upłynęło kilka miesięcy. Czołgała się po gruzie, zdychała i odliczała dni do kolejnej sesji, bo wtedy przez chwile było lepiej, a potem bolało jeszcze bardziej. Nie ogarniała co, skąd, dlaczego. Bała się, że jak rozkręcą tę zbroję to ją to zabije. Nastąpi wielki wybuch i zmiecie wszystko z powierzchni.
Po drodze robiła tiptopki w stronę ziemi. Zrezygnowała z pracy. Tej pracy. W tym miejscu. Z tymi ludźmi. Choć jeszcze niedawno myślała, że to niemożliwe. Zaczęła czasem czuć. Jak nie robot. Radość, bo kwitnie magnolia, a dziecku wypadł ząb. I inne róże dziwne rzeczy. Emocje. Głównie wkurw, ale nie tylko.
Im bardziej zbroja pękała, tym więcej było czucia. Tego, które boli i tego, które jest przyjemne. Odklejali pasterki, w kolejności od najlżejszego do najgorszego. Jak to możliwe, że tyle nie pamiętała? I na chuj sobie przypomniała? I czy to prawda, co sobie przypomniała, bo niby jak to sprawdzić? A jeśli to prawda, to nie ma opcji, żeby naprawić tak zepsuty sprzęt. I co ma z tym zrobić?
Waliła głową w ścianę, aż do mdłości i zawrotów głowy. Nie umiała przetworzyć i znieść odgłosów, doznań w ciele, flashbacków. Ale ciągle przychodziła. Siadała na fotelu i jechała do siebie. Po drodze odkryła tyle zaskakujących rzeczy. Na przykład jak wygląda sklep. Że nie trzeba wpadać do niego, biec na oślep przez alejki i wypaść. Że rosół ma smak. I kromka z masłem też. Że lubi to, jak pachnie jej mąż, i to jaki ma dotyk. Że jak się z nim kocha, to może być w tu i teraz. Że naczynia mogą leżeć w zlewie w nocy i policja zlewowa nikogo nie aresztuje. Że kanapa to mebel na którym można czasem usiąść, poczuć stopą psa leżącego na dywanie i zachwycić się tym, jak mąż opowiada dziecku bajkę, i śmieją się najpiękniej we wszechświecie.
Po wzlocie zazwyczaj następował upadek, Julia tłukła sobie gnaty, ale już nie chciała wracać do świata robotów. Zauważyła, im dalej od „alergenów”, tym lepiej. I że boks pomaga z napięciem. I, że ma dużo siły. I że można oddychać. I nic więcej. I że ta cała kajzerka czasem być może ewentualnie jest skuteczna. W końcu odkryła też, że ma ciało. Ręce, nogi, brzuch. Niesamowite odkrycie. Nie umiała się nim połączyć, ale przynajmniej je widziała. Czuła czasem jego ciężar. To, że nim rusza.
Zbroja była już bardzo spękana, a Julia zaczęła mieć sen. Koszmar. Okropny. O czerwonym korytarzu, z którego nie mogła się wydostać i tajemnicy, której nie może nikomu powiedzieć. Każdy Sherlock domyśliłby się, o co chodzi, ale ona tak bardzo nie chciała. Nie mogła. Nie umiała.
W końcu sobie przypomniała.
Trzy miesiące najgorszych tortur i kilka kolejnych miesięcy układania się z tym, zdychania i czyszczenia tego co pod plasterkiem zajęło jej, żeby zaakceptować, że to się stało. Że to wszystko się działo. Jej, idealnej Julii. Choć nawet pisząc te słowa, dalej ma ochotę rozwalić się, na samą myśl.
Potem zaliczyła kolejne góry i doliny. Praca, która przypominała jej o tamtej, zapachy, sytuacje. Czasem jakaś pierdoła, podobna kurtka, czyjś wzrok, pytanie, sytuacja, a Julia już jest tam. Nie na ziemi.
Tylko, że teraz ma rakietę. Cztery lata to dość czasu, żeby ją zbudować, a ona trafiła na najlepszego, wystrzałowego konstruktora rakiet, który chociaż, założę się, tysiąc pięćset razy chciał rzucić w nią długopisem i wyjść z gabinetu, a czasem zapewne nie miał bladego pojęcia co dalej robić, i wiem na pewno, że nieraz planował przeprowadzkę do Polinezji, by przez resztę życia paść owce w spokoju, co tydzień dawał poczucie, że to ogarną. Nawet gdy ona zupełnie w to nie wierzyła i szukała twardej ściany.
Zbudowali tę rakietę ze świadomości tego, co się stało. A raczej działo. I jak długo. To pomaga. Najpierw boli, ale teraz głównie pomaga. Zbudowali ją też z oddechów, które zawsze są. Dopóki człowiek ma płuca. A Julia ma. Oba.
W skład rakiety wchodzi też boks. Worek w domu i boks z trenerem. Ratuje, gdy jest już bardzo bardzo źle i pomaga, żeby nie było ekstremalnie źle na co dzień. W wyposażeniu sprzętu transportującego na ziemię jest też odłączona uważność. Julia umie jej używać o ile jest stabilnie. Wtedy działa i daje kontrolę. Jest ona, i uciszanie, albo ona i jedno z okropnych wspomnień. I ono leci na starej taśmie z przeszłości. A ona jest w tu i teraz, ma pod stopami podłogę w swoim domu, swoje zapachy, widok z okna, buczenie czajnika.
Do tego jeden z ważniejszych składników rakiety– kontakt z małą Julką. Ponad ćwierć wieku połączenie było zerwane. Julia nie sądziła, że kiedyś ją spotka. Że ona jest, można ją przytulić i poczuć współczucie. Gdy pan Robert mówił, że się da i że można, patrzyła na niego jakby opowiadał o bytowaniu Yeti na Giewoncie. A jednak ją złapała. Zlutowała kabelki i po torturach, męczarniach i próbach, w którymś momencie ją przytuliła. Poczuła. A potem nawet współczuła. I to był kosmos.
Kiedy tylko jest dobrze potrafi robić to na bieżąco. Gdy czuje, że ściągają do czarnej dziury przytula, daje współczucie małej, pokiereszowanej, zamrożonej Julce. I tej większej. Której na tak długi czas odebrano godność, kobiecość, czucie, ciało i chęci do życia. Wtedy, gdy przytula małą Julkę, napięcie spada. To bardzo przyjemne uczucie.
Jak w każdym szanującym się locie w kosmos, w tej historii występuję też pies. Nie byle jaki. Najlepszy. Ratujący. Kochany. Miły w dotyku. Uczący czucia. Wyprowadza ją na spacer i koi. Siada obok, kiedy jest źle. I nie wiem już, jak można bez psa.
I dzisiaj znowu siedzę w tym fotelu. Całkiem podobna z wierzchu do tej sprzed czterech lat.
Próbuję pojąć i ogarnąć. Jak to się stało, że z robota, który siebie nienawidzi, w środku drży i wyje, nie ma nadziei i siły, zmieniam się w człowieka. W kobietę, która cieszy się z tego, że ma ciało. I nie nienawidzi go. W mamę, która zaczyna umieć być ze swoim dzieckiem i robić nic. W żonę, która lubi tulić się do męża i kocha go jak nigdy. W artystkę, której ktoś płaci za to, że świetnie się bawi. Czasem, gdy wstaję rano, coraz częściej bez bólu brzucha, muszę się uszczypnąć, bo cztery lata temu byłam pewna, że to wszystko co wyżej, nie ma prawa się wydarzyć.
I choćbym ile i jak napisała, nie uchwycę tego, jak bardzo jestem zadziwiona, zachwycona, zaskoczona i wdzięczna. Gdyby nie ten kosmiczny lot być może już by mnie nie było. I byłaby to ta lepsza opcja. Bo gdybym jednak była, to krok po kroku niszczyłabym najbliższe mi osoby. Nie będąc pewnie nawet świadoma, że to robię.
Boje się, by nie rzec, że jestem pokichana z przerażenia, jak będzie dalej, czy rakieta się nie zepsuje, czy już zawsze będę umiała nią dolecieć na ziemię i co jeśli znowu zjadę się w czarnej dziurze.
Ale póki co, delektuję się, jak przybysz z innej planety. Uczę się chodzić po ziemi. Czuć ciało. Nic nie robić. Nie odcinać się. Być w tu i teraz. Pić herbatę czując jej smak. Chłonę zapachy, odczucia, doznania i odkrywam.